The Kovenant - Animatronic (1999)


The Kovenant - Animatronic (1999)

1. Mirrors Paradise
2. New World Order
3. Mannequin
4. Sindrom
5. Jihad
6. The Human Abstract
7. Prophecies of Fire
8. In the Name of the Future
9. Spaceman (Babylon Zoo cover)
10. The Birth of Tragedy


  Jeżeli ktoś nagle, a niespodziewanie zapytałby mnie jaki rodzaj metalu najbardziej sobie ulubiłem, to bez mrugnięcia okiem (no chyba, żebym spał, to wówczas z zamkniętymi oczami) odpowiedziałbym: black metal! I to black metal w każdej jego wariacji. Mało - gotów jestem z pełnym przekonaniem i syzyfową niezłomnością stwierdzić, że im bardziej owa wariacja jest zaskakująca, oryginalna i niesztampowa, tym bardziej jest dla mnie atrakcyjna, a zespół ją uprawiający - godny zainteresowania. Było już (i z pewnością jeszcze nie raz będzie) o progresji w blacku (Lux Occulta, Ne Obliviscaris). Było też o blacku wzorcowym, czystym, nieskazitelnym i prawdziwym (Dissection).
Czas na kolejną (a jedną z moich ulubionych) odmianę - industrialny (elektroniczny) black metal. I tu wkracza nasz dzisiejszy bohater - płyta 'Animatronic' zespołu The Kovenant.
  Ta wydana w 1999 roku płyta (trzecie wydawnictwo zespołu, pierwsze pod zmienioną na 'The Kovenant' nazwą i pierwsze w tej stylistyce muzycznej) już od pierwszych dźwięków (kawałek 'Mirrors Paradise') stała się moją ulubioną pozycją tego gatunku. Przepełniony do granic, a nie przesadzony ładunek mniej lub bardziej syntetycznej elektroniki jako tła dla prostych i ciężkich gitarowych riffów, jak na tamte czasy zadziwiał, ekscytował i robił piorunujące wrażenie. Do tego twardy męski wokal przeplatany para-operowym damskim śpiewem (m.in. 'Mannequin' czy 'Sindrom'). To było naprawdę coś! (pamiętajmy, że mówimy o wydarzeniach sprzed niemalże 16 lat). Każdy kolejny utwór był wchłaniany przez fanów industrialu każdym porem ich ciał.
  Moimi ulubionymi utworami na tej płycie są: 'Jihad' - za bliskowschodnie melodie, które (zupełnie nie wiem czemu) tak uwielbiam, 'Spaceman' - za jeden z tych coverów w historii muzyki (każdej), które na łeb biją oryginał, a także 'In the Name of the Future' - za dynamikę od samego początku, kwintesencję Kovenanta zamkniętą w niespełna pięciu minutach. I ten magiczny riff z flażoletem...
  The Kovenant utrzymał wybitny poziom na następnej, a dotąd ostatniej, płycie 'SETI' (2003). Tak dobre wrażenie zepsuł, niestety, wielokrotnie na przestrzeni lat powtarzaną, a nigdy niedotrzymaną obietnicą wydania kolejnego albumu "Aria Galactica'. Dwanaście lat minęło od premiery ostatniej ich płyty. I nic nie zapowiada, że w ciągu kolejnych dwunastu nowa płyta miałaby się pojawić. Cholerna szkoda.
  Teraz, w roku 2015 do twórczości The Kovenant podchodzę już dojrzalej. Nie ma tych wszystkich "ochów" i "achów", które towarzyszyły premierom obu ostatnich płyt. Nie doszukuję się zakodowanych przekazów w utworach. I niezbyt już często do tej muzyki wracam. Nie mam już tej potrzeby, co kiedyś. Ale pojawienie się tej płyty na tym blogu, wśród pierwszych wpisów jest wyborem świadomym, celowym i, uważam, słusznym. Nie wiem czy prócz The Kovenant i zespołu Samael, jest band który grając tę specyficzną odmianę metalu zasłużył na to, by o nim pisać i mówić. By o nim nigdy nie zapomnieć. Nigdy.
  Wielu z moich znajomych ma mi za złe, że skupiam się na twórczości The Kovenant z okresu 'po zmianie' nazwy z Covenant. Ale nic nie poradzę na to, że muzycznie ten zespół dla mnie istnieje dopiero od 1999 roku.
  Ostatnią twórczość Norwegów polecam wszystkim blackmetalowcom. Wszystkim. Po to, by wiedzieli, że ten nurt jest wielowątkowy, wielobarwny, zaskakujący i bogaty. Bo nie wolno nam o tym zapominać!
  



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Atrophia Red Sun - Twisted Logic (2003)

WASI ZNAJOMI - Prokoncepcja - Niedoczekanie (2016)

PŁYTA CZYTELNIKA - Slayer - Repentless (2015)