Machine Head – Through the Ashes of Empires (2003)
Machine Head – Through the Ashes of Empires
(2003)
1. Imperium
2. Bite the Bullet
3. Left Unfinished
4. Elegy
5. In the Presence of My Enemies
6. Days Turn Blue to Gray
7. Vim
8. All Falls Down
9. Wipe the Tears
10. Descend the Shades of Night
Mój pierwotny
plan przewidywał, rzecz jasna, pojawienie się na Antylogii zespołu Machine
Head, ale płyta, o której chciałem pisać, to miało być ich ostatnie wydawnictwo
– ‘Bloodstone & Diamonds’ z 2014 roku. Jednakże, im bliżej było do tego
wpisu, tym bardziej się wahałem. I tak, wygrała pierwsza płyta Amerykanów, którą
w życiu usłyszałem, a którą z miejsca bardzo polubiłem. Dziś będzie o ‘Through
the Ashes of Empires’.
Do końca nie
umiem określić gatunku, który grają panowie z Machine Head. Wikipedia podpowiada,
że to mieszanka groove i thrash metalu. Sam nie wiem. W sumie, to nieistotne.
Ważne, że jest to muzyka bardzo pozytywna i energetyczna. Daje kopa na cały
dzień, a gdy trzeba, rozwiewa czarne chmury nad głową i motywuje do działania.
To, dla mnie, właśnie największa moc Machine Head.
‘Through the
Ashes of Empires’ poznałem jakoś niedługo po jej premierze. Umilała mi
wakacyjne dojazdy do pracy. Nastrajała bardzo pozytywnie. To jedna z tych płyt,
które słucha się w kółko, nawet tygodniami. Lekko krzyczący i brudny wokal,
szybkie partie gitarowe, trochę solówek i bardzo częste, akcentowane
flażoletami riffy to wszystko czego trzeba, żeby płyta mnie ujęła i
zaczarowała. Tu jest to wszystko, w idealnych proporcjach i nienagannie
wymieszane. Fajne.
Generalnie, jak
dla mnie, Ameryka raczej prawdziwym metalem nie stoi. Wszystkie te nu-metalowe
dziadostwa z automatu ignoruję i ich nie przyswajam. Cieszy zatem fakt, że i
tam, w krainie komercyjnego kiczu, znajdziemy takie perełki – ciężkie,
prawdziwe i bezkompromisowe. Lubię w muzyce słyszeć pasję i zaangażowanie.
Cieszy fakt, że zespół nie spoczął na laurach, nie poprzestał na odcinaniu
kuponów (to przecież takie amerykańskie) i nadal robi coś bardzo porządnego i
energetyzującego (polecam tu najnowszy album MH).
Bardzo podobają
mi się zawoalowane smaczki na tej płycie. Czy to melodyjka jak z kołyskowej
zabawki dla dzieci, czy to wspomniane już flażolety, czy wreszcie, proste
melodie zagrane na kaczce (wah-wah) czy
flangerze. Dodaje to fajny klimat i świadczy jednocześnie o doskonałej muzycznej
świadomości twórców. ‘Left Unfinished’ zaczyna się taką właśnie kołyskową
nutką, co wprawia w lekko zatrważający nastrój. Bardzo ciekawy zabieg. ‘Elegy’
i ‘In the Presence of My Enemies’ rozbrzmiewają znów lekko psychodelicznymi
gitarowymi majakami. Miłe dla uszu są też rozwiązania z ‘Imperium’ czy ‘Bite
the Bullet’. Wszystko ma tu swoje miejsce, a żaden dźwięk czy melodia nie są
dziełem przypadku.
Twórczość Machine
Head (tak, w zasadzie cały ich dorobek mam na myśli) polecam ludziom czerpiącym
energię z muzyki. Bo ta muzyka daje jej tyle, ile tylko jesteśmy w stanie
przyjąć. Cieszy mnie obecność takiego zespołu na światowej scenie. Cieszy mnie
również, że z biegiem lat muzycy nie utracili ‘tego czegoś’. Dzięki temu z
łatwością, w każdych okolicznościach można rozpoznać, że to właśnie gra Machine
Head. Ważne, że w odróżnieniu od na przykład przytaczanego tu kiedyś Children of Bodom, Amerykanie nie są w tym wszystkim nudni,
przewidywalni i odtwórczy. Szczerze polecam.
Komentarze
Prześlij komentarz